06-06-2009 11:32
Terminator: Salvation
Odsłony: 8
NIN - The Day The Whole World Went Away - nuff siad...
Młodym berbeciem będąc oglądnąłem T1, później T2. Niepowstrzymany robot był niesamowity, akcja wciągająca, ale najbardziej zawładnęły moją wyobraźnią sekwencje z mrocznej przyszłości. Nieprzerwana noc, maszyny nieubłaganie depczące ludzkie czaszki, ruiny metropolii, te niesamowite maszyny z dwiema obracającymi się dyszami po bokach... Naokoło marzyłem sobie jak niesamowity byłby cały film rozgrywający się w tej przyszłości. Dzięki latom filmomaniactwa i przykrych rozczarowań jakich każdego roku dostarcza Hollywood wiedziałem, że jakiś "McG" nie będzie w stanie choćby zbliżyć się do moich marzeń. Z tamtymi oczekiwaniami, wczorajszy film dostałby ode mnie 1/10. Dzięki realistycznym oczekiwaniom ocena jest znacznie wyższa.
Terminator: Ocalenie zaczyna się przeraźliwie źle. Bez kultowego motywu muzycznego (poza tym ułamkiem sekundy) z drewnianą i nieatrakcyjną Heleną Bonham Carter, Samem Worthingtonem rzucającym przeraźliwie złymi dialogami. Później jest ciut lepiej - jakaś akcja, świetna i bez wątpienia trudna realizacyjnie scena z rozbijającym się helikopterem. Niestety efekt psuje Christian Bale, który charczy tylko trochę mniej niż w Batmanie. Generalnie dialogi i aktorstwo w tym filmie są bardzo, bardzo złe. Kilka scen po prostu wkopuje ten film w ziemię.
Potem zaczyna się fabularno-montażowa czkawka - różne sceny, różne motywy... w sumie wychodzi papka, gdzie wiele rzeczy z niemową-podającą-rekwizyty i Bryce-nie-wiem-po-co-jestem-w-ciąży na czele. Postacie które nie mają celu, wątki które nie mają zakończenia. Pierwotnie film miał opowiadać o Kyle Reese i Marcusie. John Connor miał być legendarnym dowódcą przemawiającym z radia i pojawić się na końcu. W ostatecznej wersji Kyle nie ma nic do roboty (poza wykrzykiwaniem nazw kolejnych maszyn Skynetu) i jest go mało, Connor nie ma nic do roboty i jest go dużo. A Marcus biega pomiędzy nimi. Całość totalnie pogrzebała koszmarna i niepotrzebna końcówka.
Co tu dużo mówić - jest słabo. Są jednak pewne ozdobniki, dla których głównie poszedłem do kina. Mamy kapitalny (acz głupi) pościg z moto-terminatorami, fajne wyczyny Marcusa, kapitalne sceny w placówce Skynetu. Aktorsko wybronił się jedynie Michael Ironside, ale do niego mam słabość. Muzyka, choć nie ma tematu przewodniego, to sprawuje się bardzo dobrze. Zatem były momenty w kinie, kiedy bawiłem się bardzo dobrze. Jest jeszcze jeden bardzo duży zarzut, którego nie zdradzę żeby uniknąć spoilerów. Jest również jeden bardzo duży ozdobnik filmu, którego nie zdradzę z tego samego powodu.
Podsumowując: Mogło być lepiej, mogło być znacznie, znacznie lepiej...
Ocena: 5,5/10
Młodym berbeciem będąc oglądnąłem T1, później T2. Niepowstrzymany robot był niesamowity, akcja wciągająca, ale najbardziej zawładnęły moją wyobraźnią sekwencje z mrocznej przyszłości. Nieprzerwana noc, maszyny nieubłaganie depczące ludzkie czaszki, ruiny metropolii, te niesamowite maszyny z dwiema obracającymi się dyszami po bokach... Naokoło marzyłem sobie jak niesamowity byłby cały film rozgrywający się w tej przyszłości. Dzięki latom filmomaniactwa i przykrych rozczarowań jakich każdego roku dostarcza Hollywood wiedziałem, że jakiś "McG" nie będzie w stanie choćby zbliżyć się do moich marzeń. Z tamtymi oczekiwaniami, wczorajszy film dostałby ode mnie 1/10. Dzięki realistycznym oczekiwaniom ocena jest znacznie wyższa.
Terminator: Ocalenie zaczyna się przeraźliwie źle. Bez kultowego motywu muzycznego (poza tym ułamkiem sekundy) z drewnianą i nieatrakcyjną Heleną Bonham Carter, Samem Worthingtonem rzucającym przeraźliwie złymi dialogami. Później jest ciut lepiej - jakaś akcja, świetna i bez wątpienia trudna realizacyjnie scena z rozbijającym się helikopterem. Niestety efekt psuje Christian Bale, który charczy tylko trochę mniej niż w Batmanie. Generalnie dialogi i aktorstwo w tym filmie są bardzo, bardzo złe. Kilka scen po prostu wkopuje ten film w ziemię.
Potem zaczyna się fabularno-montażowa czkawka - różne sceny, różne motywy... w sumie wychodzi papka, gdzie wiele rzeczy z niemową-podającą-rekwizyty i Bryce-nie-wiem-po-co-jestem-w-ciąży na czele. Postacie które nie mają celu, wątki które nie mają zakończenia. Pierwotnie film miał opowiadać o Kyle Reese i Marcusie. John Connor miał być legendarnym dowódcą przemawiającym z radia i pojawić się na końcu. W ostatecznej wersji Kyle nie ma nic do roboty (poza wykrzykiwaniem nazw kolejnych maszyn Skynetu) i jest go mało, Connor nie ma nic do roboty i jest go dużo. A Marcus biega pomiędzy nimi. Całość totalnie pogrzebała koszmarna i niepotrzebna końcówka.
Co tu dużo mówić - jest słabo. Są jednak pewne ozdobniki, dla których głównie poszedłem do kina. Mamy kapitalny (acz głupi) pościg z moto-terminatorami, fajne wyczyny Marcusa, kapitalne sceny w placówce Skynetu. Aktorsko wybronił się jedynie Michael Ironside, ale do niego mam słabość. Muzyka, choć nie ma tematu przewodniego, to sprawuje się bardzo dobrze. Zatem były momenty w kinie, kiedy bawiłem się bardzo dobrze. Jest jeszcze jeden bardzo duży zarzut, którego nie zdradzę żeby uniknąć spoilerów. Jest również jeden bardzo duży ozdobnik filmu, którego nie zdradzę z tego samego powodu.
Podsumowując: Mogło być lepiej, mogło być znacznie, znacznie lepiej...
Ocena: 5,5/10